Książki

piątek, 21 listopada 2014

Recenzja podkładu Avon ,Calming Effect Illuminating Foundation' i kilka słów o bazach kolorystycznych

Jak dobrze czasem poskakać po różnych filmikach w sieci. Zupełnym przypadkiem trafiłam na yt do Milena Makeup (a tu jest jej blog). Zainteresował mnie tytuł, bo hasło 'bazy kolorystyczne' niewiele mi mówiły. Wcześniej nie spotkałam się z tego typu 'kosmetykiem'. 

Obejrzałam filmik i natychmiast przeklikałam się do sklepu. Przy najbliższej okazji zamówię obie bazy - białą i żółtą. Dlaczego? Bo jak wspomina autorka testu, jestem jedną z tych dziewczyn, które nijak nie mogą utrafić z dobraniem koloru podkładu. Regularnie kupuję przeróżne odcienie z różnych firm, trafiając najczęściej w kolory zbyt jasne lub zbyt ciemne. O wyjątkowo niepasujących mi różowych pigmentach, w których wyglądam jak Świnga Piggy, nie chcę wspominać. Niestety, nieudane zakupy to nie są różnice rzędu 1-2 tony, tylko więcej. Na dodatek moja cera szybko zmienia kolor, bo wystarczą mi 2 słoneczne dni (nawet zimą) i już jestem lekko opalona. Równie szybko opalenizna znika i wracam do jaśniejszego podkładu. Często mam wrażenie, że dość specyficzne oświetlenie w drogerii oraz problem z uzyskaniem próbek podkładów to nie jest przypadek. Uwaga, będzie teoria spiskowa - w końcu każdy nieudany zakup, to wydane pieniądze i konieczność kolejnej próby. Zgadzacie się ze mną?

W tej chwili na półce leży około 8 (!!!) opakowań podkładów, z czego chwilowo używam jednego - Avon, Calming Effect Illuminating Foundation w kolorze Cream (niżej recenzja). Zakupiłam też inny odcień, ale w tej chwili nie jestem pewna, który (napis na butelce się starł, a opakowania od dawna nie mam). Podejrzewam, że jest to Warmest Beige. Chciałabym też móc zużyć pozostałe podkłady, które często mają fajne pozostałe właściwości - krycie, długotrwałe utrzymywanie się na twarzy, konsystencję, zapach itp. Teoretycznie mogłabym mieszać kolory jaśniejsze z ciemniejszymi, ale to trochę trudne, gdy rano maluję się z zegarkiem w ręku. Moje marzenie, to trafić na podkład idealny... Chyba niewykonalne :)




Recenzja podkładu Avon ,Calming Effect Illuminating Foundation'

Informacyjnie - mam dość kapryśną cerę, która szybko reaguje na niepasujące jej kosmetyki. Muszę uważać na wszelkie 'nowości', bo ponowne doprowadzenie cery do poprawnego stanu wymaga często kilku tygodni zabawy.

źródło - PrtSc z katalogu 16/2014 AVON

Plusy:
  • podkład w żaden sposób mnie nie uczulił ani nie przesuszył mojej i tak już suchej skóry. Choć oczywiście zawsze pod podkład stosuję krem nawilżający. 
  • lejąca konsystencja ułatwia nałożenie cienkiej warstwy, a przy okazji zwiększa wydajność podkładu
  • nie podkreśla niedoskonałości i suchych skórek
  • nie tworzy też efektu maski.
  • przy nakładaniu nie ma mowy o smugach jak i o rolowaniu się
  • dla osób zwracających uwagę na zapach kosmetyków - ten jest bardzo przyjemny i delikatny. Nawet po kilku miesiącach nie przechodzi w nieprzyjemny i chemiczny. 
  • cena - regularnie około 38,00 zł, w promocji 24,99 zł.


+/-
  • krycie jest delikatne (trochę jak w kremie BB), co jest plusem jak i minusem. Z jednej strony podkład ładnie wtapia się w skórę i trudno zrobić granicę między umalowaną twarzą a 'gołą' szyją. Z drugiej strony, osoby z problematyczną cerą mogą nie być zadowolone, gdyż podkład nie radzi sobie zbyt dobrze z kryciem 'niespodzianek' i konieczne jest użycie korektora lub bazy. Na pewno nie będą z niego zadowolone osoby, któe mają problemy z przebarwieniami, zaskórnikami, krostakmi, bliznami czy naczynkami. W ich przypadku konieczne będzie zastosowanie bazy i/lub korektora.
  • zastanawiam się, co będzie, gdy podkład zacznie się kończyć. Szklana buteleczka może utrudnić możliwość 100% wydobycia podkładu.



Minusy:
  • zakup z katalogu to już zupełne celowanie w kolor na chybił trafił

Zapraszam do odwiedzenia bloga i kanału YT Mileny - naprawdę jest co poczytać i pooglądać (jak by to nie zabrzmiało ;))

czwartek, 13 listopada 2014

STOP zwolnieniom w WFu - a może najpierw zastanówmy się nad przyczyną niechęci do WFu?

Po przeczytaniu tego posta u Panny M postanowiłam także napisać, co kojarzy mi się z lekcjami wychowania fizycznego. Zapraszam do lektury.


Zastanawiałam się, jakie mam wspomnienia z lekcji WF-u. Wspominałam czasy podstawówki, liceum i szkoły policealnej (na studiach WFu już nie miałam). Każdy etap był inny, ale łączyło je jedno - z wielkim trudem przypominałam sobie jakiekolwiek pozytywne sytuacje. Za to tych negatywnych wspomnień mam na pęczki, zwłaszcza z okresu szkoły podstawowej. Później było już lepiej, co nie zmienia faktu, że zniechęcona doświadczeniami, nigdy już za szczególnie nie polubiłam się z aktywnością fizyczną.

Nie lubiłam sposobu, w jaki były prowadzone zajęcia, a także kryteriów oceniania. Bo i u mnie były teksty 'jeśli będziesz się starać, to dostaniesz dobrą ocenę', a na koniec okazywało się, że i tak ci, którzy jeździli na zawody i chodzili na SKS, mieli 5+, a moje starania i zaangażowanie oceniano na 3. I tłumaczono, że przecież nie może być tak, że 5 ma ktoś, kto bije rekordy na 100 metrów, jak i ktoś, kto w biegu przełajowym dociera do mety ostatni.

W szkole podstawowej miałam chyba 4 godziny WFu tygodniowo. W młodszych klasach najczęściej mielismy typową gimnastykę ogólnorozwojową. Pamiętam coś w rodzaju zawodów - bieg między pachołkami, przełożenie szarfy, fikołki, chodzenie jak pająk, skoki żabką itp. Ponieważ wynik zawodów był wypadkową szybkości i zwinności przynajmniej 8 osób, to nawet lubiłam te ćwiczenia. Gorzej było, gdy zaczęły się gry zespołowe - siatkówka i koszykówka. Pamiętacie wybieranie druzyn? Grupa ustawiała się w rzędzie, nauczyciel wybierał 2 kapitanów, którzy po kolei kompletowali druzynę. Na końcu zostawały osoby, które były najsłabsze z WFu. Nigdy nie byłam wybierana ostatnią, ale też nigdy nikt się o mnie w drużynie nie bił. Ale i tak nie wspominam tego dobrze.

Poza tym sporo biegaliśmy. Nienawidziłam tego ;) Naprawdę, bieganie było najgorszą dyscypliną sportową, z jaką miałam do czynienia w szkolnych czasach. Teraz wiem, że podstawowym problemem był mój totalny brak kondycji. I wiedzy, jak tą kondycję spokojnie poprawić. A wystarczyłoby przez kilka tygodni pobiegać po kilkanaście minut dziennie, i nie miałabym takich problemów na WFie. Lub podpowiedzieć trening typu "bieg 30 min w 10 tygodni". Tylko nikt mi o tym nie powiedział. Tak sobie myślę, że nauczyciel wymagał od nas pewnych wyników, ale zapomniał o jednym - niektórzy z uczniów (np. ja) nie wiedzieli, jak inaczej niż na WFie polepszyć nasze wyniki. Nie podpowiedział, co i jak ćwiczyć. Teraz stron z przeróżnymi treningami jest w internecie tysiące, ale 20 lat temu mogłam co najwyżej iść do szkolnej biblioteki. Szczerze wątpię, by były w niej lektury, które pomogłyby mi w podniesieniu wyników sportowych.


Najgorsze wspomnienie? Minęło tyle lat, a mnie do dziś robi się gorzej na wspomnienie pewnej lekcji. Na sali gimnastyczne były chyba 2 lub 3 klasy - zarówno chłopaki jak i dziewczyny. Dziewczyny miały zrobić pewne ćwiczenie - z rozbiegu odbić się od trampoliny i wskoczyć na skrzynię, lądując na niej w kucki. Oczywiście nie każdemu się to udawało. Ale takiego lądowania, jakie zrobiłam, żadnej się nie udało ;) Zdaje się, że 'prawie' wskoczyłam na skrzynię. Tylko jak wszyscy wiemy 'prawie' robi dużą różnicę. Nie wiem już, czy nie złapałam równowagi na skrzyni, czy odbiłam się za słabo i zachaczyłam o jej kant stopami. Fakt jest taki, że przeleciałam z impetem przez skrzynię, lądują boleśnie na cienkim materacu. Tak naprawdę nie bolał sam upadek, za to rechot towarzytwa siedzącego na ławkach (głównie chłopaków) słyszę do dziś. Koszmar. 
Chyba dlatego nie lubię żadnych grupowych zajęć sportowych, siłowni itp. Publiczność podczas uprawiania sportu strasznie mnie denerwuje.

Coś, co bardzo lubiłam na WFie w podstawówce? Ogólnorozwojową gimnastykę. Lubiłam ćwiczyć stanie na rękach (byłam w tym naprawdę dobra), także robiłam świetny mostek. Bez większych problemów nauczyłam się robić coś w stylu fikołków, czyli wmyk i wymyk (jakoś tak to się nazywało fachowo). Rewelacyjnie poszło mi na treningu skoków wzwyż. Z całej grupy zostałam wśród 3 najlepszych :) Niestety, na tej jednej lekcji się skończyło. A może gdybym miała możliwość potrenować skoki częściej, okazałoby się, że jednak jestem całkiem dobra z WFu? Niestety, nie dano mi takiej możliwości...

Dość obojętnie podchodziłam do siatkówki - nie byłam w niej ani specjalnie dobra, ale też i tragiczna nie byłam. Umiałam poprawnie zaserwować, choć bez ścinania. Nieźle obierałam i podbijałam piłkę. Tylko w atakach byłam słaba. Koszykówki nie trawiłam. Może dlatego, że jest to już mocno dynamiczna gra, często kontaktowa, a ja już wtedy nosiłam okulary, co przeszkadzało w grze. Teoretycznie powinnam je byłą zdejmować na boisku, ale wtedy już nic nie widziałam, więc równie dobrze mogłam wcale nie grać.

Skończyła się podstawówka i poszłam do liceum. Nowe towarzystwo, nowi nauczyciele. Było fajnie, bo liceum miało malutką siłownię. Lubiłam treningi na niej, a najchętniej okupowałam orbitrek. Poza tym lubiłam ćwiczyć na atlasach i innych przyrządach. Niestety, tych zajęć było niewiele. Częściej miałyśmy gimnastykę (to na mniejszej sali), a na dużej grało się w siatkówkę. Gimnastyka była ok. Nauczyłam się robić poprawną jaskółkę (do dziś umiem ją ładnie wykonać). Lubiłam też ćwiczenia na równoważni. Choć nadal nie lubiłam biegania, to miło wspominam ćwiczenia startowania do sprintu z bloku. Od razu załapałam, że na początku rusza ta sama ręka i noga, co strasznie mi się spodobało. Ogólnie WF w liceum był wporządku. Może dlatego, że akurat u mnie w klasie nie było dziewczyn jeżdżących na zawody. Zresztą dla takich osób były dodatkowe zajecia SKS i ogólny dostęp do boisk i sali gimnastycznej po lekcjach. Dlatego my ćwiczyłyśmy raczej dla przyjemności, aby się trochę poruszać i wypocić stres. 

W szkole policealnej WF był tylko obowiązkowym zapisem w planie lekcji. Na pierwszym roku nawet na niego chodziłam, ale na drugim dałam sobie spokój. Nie dlatego, że był źle prowadzony, tylko dlatego, że był w piątek na ostatniej lekcji. Wolałam wrócić do domu około 12.00 i mieć wcześnie rozpoczęty weekend, niż wracać około 14.00. Niby nieduża różnica, ale jednak nie miałam weny na treningi. Sam WF wyglądał wtedy tak, że często ćwiczyłyśmy na dużym korytarzu przed salą gimnastyczną. Niezbyt komfortowo. Wszystko przez to, że szkoła miała za dużo klas, a do dyspozycji tylko jedną, dość małą salę gimnastyczną. To bolączka chyba wszystkich 'tysiąclatek'.

Aktualnie, gdy mam w pełni siedzącą pracę, doceniam te 3 obowiązkowe godziny WFu tygodniowo. Chciałabym się sama zmobilizować do przynajmniej takiego czasu ćwiczeń, co jest dla mnie teraz duzym wyzwaniem. Może gdyby te pierwsze, najwcześniejsze doświadczenia z WFem nie były tak negatywne, czułabym potrzebę regularnego uprawiania sportu do dziś dnia. Tylko jak poprawić te zajęcia, aby dzieci nie miały tak negatywnych wspomnień, jakie ja mam? W sumie nie wiem... Wyjście, które wydaje mi się najbardziej realne w realizacji, to wprowadzenie od samego początku zajęć typu fakultety. Czyli szkoła prowadzi zajęcia sportowe z kilku różnych dyscyplin (gimnastyka, bieganie, ping pong, piłka nożna, sztuki walki,...), a dzieci wybierają, na które zajęcia chcą chodzić. Oczywiście możemy budować kolejne boiska, sale gimnastyczne, baseny... I wysyłać na siłę cała klasę 3B na trening pływania. Tylko co nam po tym, jak dzieciaki zniechęcone narzuconą im na siłę dyscypliną sportu, jak naszybciej namówią rodziców na lewe zwolnienie lekarskie. A obiekty sportowe będą stać puste.

A tak na zakończenie, to czy Ty, dorosły czytleniku, chciałbyś, aby ktoś kazał Ci trenować dyscyplinę, której nie lubisz?


P.S. Może to drobiazg, ale DZIAŁAJĄCE natryski w szatniach naprawdę mają wpływ na chęć do treningu, bo w końcu kto lubi siedzieć spocony po porannym WFie przez kolejnych 6-7 lekcji?

wtorek, 11 listopada 2014

Isaura - sernik na murzynku, czyli odświeżam stare przepisy

Zaplanowałam odświeżanie starych przepisów. Dziś, na pierwszy ogień poszła Isaura. Ciasto wyszło przepyszne, choć przyznaję, że nie starałam się jakoś przesadnie. 

Nie pamiętałam już, jakiej gęstości są obie części ciasta, więc uznałam, że nie będę ryzykować spalenia miksera, i ukręcę ciasto metodą tradycyjną - drewnianym tłuczkiem w kamionkowej misce. Zapomniałam już, ile się trzeba nakręcić, by dobrze utrzeć żółtka z cukrem na puszystą masę ;) Tylko pianę z białek ubijałam mikserem, bo jakoś nie miałam weny do trzepania trzepaczką przez 10 minut.


EDIT - zapomniałam dodać, że spokojnie wymieszacie zarówno ciasto jak i sernik mikserem ze zwykłymi trzepaczkami (jak do ubijania piany). 














Isaura 

ciasto:
  • 25 dag mąki - 1 2/3 szklanki
  • 2 łyżki kakao
  • 3 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 20 dag masła lub margaryny
  • 25 dat curku - 1 szklanka + trochę
  • 4 jajka
  • 1 cukier wanilinowy


masa serowa:
  • 70 dag białego sera (mielonego)
  • 4 jajka
  • 20 dag cukru - 1 szklanka
  • 1/2 kostki masła


Przygotowanie ciasta:
W szerokim i płaskim garnku rozpuszczamy mało, cukier, kako, cukier wanilinowy, 5 łyżek wody. Gotujemy 5 minut i studzimy. Z ostudzonej masy odlewamy około 1/2 szklanki na polewę. Do pozostałej części dodajemy żółtka, mąkę i proszek do pieczenia. Dokładnie mieszmay. Ubijamy pianę z białek i delikatnie łączymy z ciastem.
Przekładamy masę do foremki.

Przygotwanie masy serowej:
Masło ucieramy z cukirem na puch, dodajemy stopniowo jajka i zmielony ser.

Wylewamy masę serową na ciemne ciasto. Pieczemy około 50-60 minut w piekarniku nagrzanym do 200 st.C.
Wystudzone ciasto polewamy masą kakaową.

Smacznego :)



P.S. Notka zapisana, więc mogę spokojnie spałaszować kawełek ciasta ze zdjęcia. Czekałam z tym, bo chciałam mieć pewność, że dołączone zdjęcie będzie mieć poprawną jakość. 

niedziela, 9 listopada 2014

Tydzień w zdjęciach #2014 - 01- 09.11.2014

Lubię czytać (i oglądać) notatki i wariacje na temat 'tydzień w zdjęciach'. Postanowiłam sama spróbować sił w tego typu uwiecznianiu mijającego czasu. Niestety, mój komórczak nie zalicza się do smartfonów fotograficznych, więc zdjęcia są średniej jakości. I nie zawsze łapie AF, więc fotki wychodzą rozmyte, a nie zawsze można powtórzyć ujęcie. Plus jest taki, że na robienie fotek komórką nikt nie zwraca uwagi, a gdybym wyjęła z torebki aparat, tak łatwo by nie było.
A oto wyniki mojego eksperymentalnego tygodnia.



01.11.2014 - Wszystkich Świętych - wiem, powinnam umieścić jakieś zdjęcie z cmentarza, może palący się znicz czy coś w tym rodzaju. Ale nie miałam przy sobie niczego, czym mogłabym uwiecznić te chwile. Za to w domu miałam przyjemność bawić się zakupionymi kilka dni wcześniej pieczątkami. Mała rzecz, a cieszy ;) A serio, to pieczątki będą mi służyć do zaznaczania w kalendarzu ważnych dni - kwiatek przy dniach urodzin, imienin i innych rocznic, a motylek przy innych ważnych okazjach, o których powinnam pamiętać. Lubię takie papiernicze 'ozdóbki', no co, nie wolno? :)








02.11.2014 - tak wyglądają trasy krajowe, gdy jedzie się o wczesnym poranku. Pusto i cicho. Nad polami jeszcze unosiła się mgła (która wg. wiadomości usłyszanych w radio, utrudniła poranny ruch lotniczy na Okęciu). Szkoda, że wieczorny powrót był już w sznurku samochodów, z prędkością max. 40 km/h. Masakra, naprawdę. Jedyny plus - nikt się nie wyprzedał 'na trzeciego', bo i tak nie miało to sensu.




Uwaga - projekt autorski wujka T. Dzieciaki były zachwycone, naprawdę. A jeśli chodzi o wytrzymałość sprzętu, to sprawdzany był przez dwóch panów ważących razem z 10x więcej od dzieciaków. Huśtawka przeszła więc pozytywnie porządny test BHP.





03.11.2014 - chyba miałam dłuuugi dzień w pracy, bo nie mam żadnej fotki pod tą datą


04.11.2014 - za to we wtorek trochę się działo. 

Tak wygląda zachód słońca o godzinie 15.40. Dawno nie widziałam go na żywo, więc ten wyjątkowo musiałam uwiecznić, szczególnie, że wyszłam wcześniej z pracy, co nie zdarza się zbyt często. 








W pociągu oczywiście szybkie spojrzenie w kalendarz. Stwierdziłam też, że kolor torebki wyjątkowo pasuje do zieleni Kolei Mazowieckich.




Tutaj lektura na ten tydzień - zbiór przepisów dot. zbliżających się wyborów. Gdyby ktoś się nudził, to może znaleźć powyższe ustawy na stronie pkw.gov.pl.








Wieczorem stwierdziłam, że mam natchnienie na czyszczenie szafy. Miałam też zdjęcie sterty ubrań, które wyjęłam z półek, ale uznałam, że nie nadaje się to do upubliczenienia ;) 






05.11.2014 - poranek na PKP. Jakoś tak podoba mi się to zdjęcie :)








Od kilku miesięcy obserwuję, jak rośnie ten wieżowiec- Warsaw Spire. Z tygodnia na tydzień jest wyższy. A jeszcze niedawno była tylko ogromna dziura w ziemi. 






Parking w pokoju. Do uważania, po czym chodzę, przyzwyczaiłam się już dawno. Możecie mi wierzyć, ale jak dotąd zdeptanych zostało tylko kilka samochodzików. I nikt sobie zębów nie wybił ;)






06.11.2014 - widok z okna biura, wcale nie tak późno w nocy.



A na stacji coś, co mnie gryzie - na brzegu peronu leżą klucze. Jakaś dziewczyna, wyciągając coś z torebki, je zgubiła. Słyszałam brzdęk, ale myślałam, że kopnęła jakąś puszkę czy coś w tym stylu. Ona wsiadła do pociągu, a chwilę później jakiś chłopak podniósł klucze i (mam nadzieję) zaniósł do kasy biletowej. Liczę, że dziewczyna odzyskała zgubę.





07.11.2014 - odrabiałam pracę domową z pierwszakiem. Zadanie - narysować kota. Młody nie bardzo wiedział, jak się do tego zabrać, więc krok po kroku rysowałam mu swoją wersję zwierzaka. On przerysowywał, zgodnie z moimi sugestiami. Obawiam się, że talentu plastycznego nie mam za grosz ;) Mam tylko nadzieję, że Pani w szkole będzie bardziej wyrozumiała :)









08.11.2014 - i moje najnowsze 'zadanie bojowe' - ogarnięcie zeszytu z przepisami (do przeczytania w poprzedniej notce). Tutaj tylko zdjęcie jednej z kartek, która sporo już przeszła. I mój ukochany przepis na Izaurę (a może Isaurę???).






09.11.2014 - dzień otwarty II linii metra. Największa atrakcja dla mniejszych i większych chłopców - góra klocków lego. Przyznaję, że ja też miałam radochę, pomagając w budowie tira. 










Przejeżdżając tym tunelem, zastanawiałam się, czy twórca projektu nie miał doświadczeń ze śmiercią kliniczną. Mi podczas jazdy schodami ruchomymi cały czas przypominał się fragment ze Shreka, gdy Osioł krzyczy do ranionego strzałą ogra 'A jak zobaczysz długi tunel, to nie idź w stronę światła!'.

Zjeżdżamy w dół.


Wyjeżdżamy na górę.


Na koniec przepiękna, czerwona stacja 'Rondo Daszyńskiego'. Już niedługo będę tam pomykać regularnie - jeśli przekonam się do jazdy pod dnem Wisły.






Jak Wam się podoba taki post? Bo mi się naprawdę fajnie podsumowywało ostatnich kilka dni.

sobota, 8 listopada 2014

Przepiśnik - coś starego, coś nowego, czyli drugie życie zeszytu z przepisami



Dostałam dziś 'w spadku' zeszyt z przepisami. To jeden z kilku, które były prowadzone przez mamę i siostrę. Znalazłam też kilka kartek z moimi zapiskami. Najśmieszniejsze jest to, że większość przepisów nie znajduje się w zeszycie, a na luźnych kartach, włożonych do niego. Dodatkowo stan kartek wskazuje, że zeszyt sporo przeszedł. W sumie nic dziwnego - są to przepisy, które były wykorzystywane wielokrotnie. A wiadomo, jak to w kuchni jest - czasem się coś rozleje, czasem kapnie z łyżki. Dlatego kartki wyglądają tak, jak wyglądają. Czyli jak po ciężkich przejściach.








Przy okazji odnalazły się przepisy, których długo szukałam - na ciasto Izaura i Karpatkę Beaty (przepis sprzed 30 lat). O ile Izaurę mam zamiar zrobić w najbliższym czasie, to klasyczna karpatka mimo wszystko trochę mnie zniechęca. Choć muszę przyznać, że jej smak wynagradza ilość pracy, którą trzeba włożyć w przygotowanie ciasta. 

Tak przy okazji dygresja - ozdabianie notesów naklejkami to wcale nie jest moda ostatnich lat.








Ponieważ nie chciałabym, aby te wypróbowane przepisy przepadły, rozpoczęłam przepisywanie ich do nowego zeszytu. I oczywiście na kartkach zeszytu, a nie na luźnych świstkach papieru. Swoją drogą dziwne, że 'zeszyt' przetrwał tyle lat i nic z niego nie zginęło. A nawet doszło kilka podrukowanych przepisów.










Mam zamiar uzupełnić 'Przepiśnik' o kilka rewelacyjnych potraw, które mama robi 'na oko', a których nigdy w życiu nie znajdę na żadnym blogu kulinarnym. A które chciałabym kiedyś sama przygotować. Szkoda, że nigdy nie zostały spisane potrawy, które gotowała moja babcia. Z niczego potrafiła zrobić tak smaczne potrawy, że brak słów. I dodam też trochę nowości, które wypróbowałam w ostatnich latach, a które w postaci plików doc. plączą się po folderze'moje dokumenty'.
Nie pozostaje nic innego, jak życzyć Wam smacznego :)

P.S. Też macie takie zeszyty z przepisami, czy szukacie inspiracji kulinarnych w internecie?




czwartek, 6 listopada 2014

Jak fajnie jest wrócić do blogowania.

Zapomniałam już, ile czasu zajmuje przygotowanie porządnego posta na blog. Wydawałoby się, że wystarczy usiaść do komputera, napisać kilkanaście-kilkadziesiąt zdań, i sprawa załatwiona. 

Właśnie jestem w trakcie pisania konspektu notatki na temat aparatów fotograficznych. I powoli plan rozrasta się do potwornych rozmiarów. Zamiast jednej krótkiej i zwięzłej notatki, prawdopodobnie wyjdą conajmniej 3 artykuły. W sumie nic dziwnego - na temat wyboru aparatu fotograficznego, ich rodzaju, funkcji itp. jest ogromna ilość stron www. Mój tekst będzie kolejnym ;)

Ale jaka to przyjemność pisać o tym, co się lubi :)

poniedziałek, 3 listopada 2014

W połowie zadowolona z zakupów - kurtka i spodnie narciarskie Crivit

Czasem człowiekowi chce się poświęcić dla jakiegoś celu. Normalnie nie użyła bym słowa poświęcenie, ale biorąc pod uwagę dzisiejsze problemy z komunikacja PKP, moje zakupy w Lidlu podchodzą pod definicję tego słowa. Zakupy, które trwały może 20 minut dały w rezultacie 2 h późniejszy powrót do domu. Na dodatek zakupy średnio udane. Ale o tym za chwilę.


Nie zaglądam zbyt często do Lidla, ale śledzę gazetki promocyjne. A od dziś jest tydzień narciarsko - snowboardowy pod hasłem 'Na stok'. Co bardzo mnie osobiście interesuje, bo chce pojechać na zimowy urlop w okolice Zakopanego. Ostatni raz zimą w górach byłam dobrych 5 lat temu, ale wcześniej jeździłam dość regularnie. Stąd też odrobinę własnych doświadczeń w tym zakresie posiadam. Niestety, ale nigdy nie udało mi się nabyć jakiegokolwiek dedykowanego stroju w góry, poza porządnymi traperami. Pomykałam po szlakach w jeansach/dresach i zwykłej zimowej kurtce. 

Jeśli chodzi o standardowe ortalionowe kurtki, to przy rekreacyjnym chodzeniu po szlakach sprawdzają się wszystkie, które mają ocieplany kaptur i sięgają przynajmniej do bioder. Moja rewelacyjnie sprawdziła się w terenie. Za to z pełną odpowiedzialnością za słowa stwierdzam, ze jeansy to najgorszy możliwy wybór spodni na szlak i na stok. W niskich temperaturach, oblepione śniegiem, momentalnie sztywnieją i w żadnym razie nie trzymają temperatury. I absolutnie nie ma mowy o założeniu ich samych, bez jakichkolwiek rajstop pod spód. Chyba, że ktoś koniecznie chce się zapoznać organoleptycznie z odmrożeniami. 
Teraz tak sobie myślę, że w terenie mogłyby się sprawdzić grube, ocieplane legginsy (np. 200 den) lub inne ciepłe spodnie z elastycznego materialu typu bawełna z domieszkami - widziałam gdzieś ocieplane cienkim polarem dresy - to mogłoby się sprawdzić. Ale na pewno wykreślam jeansy z listy 'górskich' spodni No chyba, że na wieczorny wypad do pubu na Krupówkach ;)







Dlatego rozumiecie, że gdy zobaczyłam, ze będzie możliwość kupić odzież sportowa Crivit (dobra jakość w korzystnej cenie bez dopłacania za markę - sprawdziłam na kilku innych ich produktach) od razu zaplanowałam zakupy. 
Po południu w całym dziale promocyjnym panował chaos. Ale udało mi się znaleźć interesujący rozmiar w akceptowanym kolorze. Za 168 zl nabyłam czarny komplet -spodnie i kurtkę. O ile kurtę byłam w stanie zmierzyć jeszcze w sklepie, to już opcja mierzenia spodni odpadała. Zdecydowałam się na zakup w ciemno, z nadzieją, że dobrze trafiam w rozmiar. 

Od razu po powrocie do domu zmierzyłam ubrania i jestem w połowie zadowolona. Kurta okazała się ok, choć może nie włożę pod nią grubego polara ani bluzy. Mimo to nie zwracam jej, bo pomyślałam sobie, że powinna zdać egzamin także jako kurtka na wczesnowiosenne wycieczki rowerowe. Niestety, spodnie wracają do sklepu. Wątpię, żebym w ciągu 2,5 m-ca zmniejszyła obwód pasa o jakieś 8-10 cm. Żałuję, bo są naprawdę fajne i jeśli ktoś z Was poszukuje tego typu odzieży, to naprawdę polecam wizytę w najbliższym Lidlu. Mi niestety pozostaje tylko szukać spodni gdzieś indziej i zaplanować regularne treningi w celu zgubienia kilku kilogramów.

Pozdrawiam :) marząca o szusowaniu po stoku KatVenea

niedziela, 2 listopada 2014

Jesienna ochota do blogowania

Przyszła jesień. Taka prawdziwa, z długimi, ciemnymi wieczorami, gdy najprzyjemniej jest zaszyć się z książką pod kocem i nie robić nic innego. Przyjemna wizja, ale... wypadałoby zrobić coś jeszcze ;)
Ponieważ spędzam ostatnio więcej czasu przy komputerze, ponownie mam ochotę reaktywować blogowanie. Tylko obawiam się, że skończy się to tak, jak poprzednio - kilkom wpisami, po których nastąpiło 5 miesięcy przerwy. Nie ma to jak słomiany zapał.

Założenie jest takie, że nie będę się ograniczać do konkretnego tematu. Zamiast próbować pozycjonować się w blogach typu lifestyle, postaram się pisać o tym, co mnie w tej chwili interesuje. Na przykład teraz jestem na etapie zmiany aparatu fotograficznego i bardzo interesuję się wszelkimi artykułami, recenzjami i opiniami dotyczącymi przeróżnych aparatów cyfrowych - zarówno lustrzanek, bezlusterkowców jak i kompaktów. Ogarnęłam też kilkanaście tysięcy plików ze zdjęciami, zrobiłam porządek w folderach i właśnie wywołuję odbitki. Praca, którą włożyłam w ogarnięcie tematu była ogromna i mam teraz wrażenie, że mogłabym wydać poradnik "Jak poradzić sobie z nawałem zdjęć cyfrowych". Równocześnie zaczynam myśleć o prezentach na Boże Narodzenie i mam w tym temacie kilka sprawdzonych tip'ów, którymi mogę się z Wami podzielić. Przyszedł też czas na rozejrzenie się za nowym kalendarzem i notesem na rok 2015 (mam fioła na tym punkcie), a ponieważ nie mogę znaleźć takiego, który w 100% mi się podoba,najprawdopodobniej będę częściowo przerabiać metodą DIY kalendarz, który w końcu kupię. Ogólnie spodobał mi się scrapbooking i każdorazowa 5-cio minutowa wizyta na yt w celu obejrzenia jednego filmu z tego zakresu tematycznego kończy się zarwaną nocą. Za dwa tygodnie spędzę prawie dobę w komisji wyborczej - to kolejny już raz. Gdyby ktoś chciał wiedzieć coś więcej, jak wygląda taka praca, mogę się obszernie wypowiedzieć. Wróciłam też do powtórek angielskiego, a ponieważ robię to sama, mam kilka przemyśleń dotyczących skutecznej samodzielnej nauki. Poza tym, jak chyba każda dziewczyna, uwielbiam kosmetyki. Mam kilka tzw. 'must have', ale także z przyjemnością testuję nowe. A na koniec marzy mi się zupełna zmiana zawartości szafy i chciałabym w końcu dojść do etapu, gdy 'nie mam co na siebie założyć'.

Jak widać, prowadzę życie nudne i nic się u mnie nie dzieje ;) To może jednak napiszę kilka postów w tym roku? Macie propozycje, od którego tematu zacząć?

Pozdrawiam ciepło i do zobaczenia za kilka dni :)

niedziela, 25 maja 2014

Rozpoczynamy sezon wyjazdów wakacyjnych - co powinna zawierać apteczka samochodowa

Pogoda sprzyja wyjazdom – zarówno tym dłuższym, jak i krótkim wypadom weekendowym. Na co dzień nie jeżdżę samochodem. Nie dlatego, że nie lubię czy boję się warszawskiego ruchu. Najzwyczajniej w świecie szkoda mi tracić czas na stanie w korkach. W moim przypadku podróż PKP trwa co najmniej połowę szybciej, a przy okazji zawsze mogę coś poczytać. Za to w weekendy auto prowadzę zawsze ja. Ponadto od jakiegoś czasu sprawia mi to przyjemność.


Po zakupieniu samochodu, w pierwszej kolejności zajęłam się kompletowaniem niezbędnych dodatków. Standardowo były to:
  • linka holownicza
  • kable do akumulatora
  •  zapas wszystkich żarówek
  • odblaskowa kamizelka
  • pokrowce na siedzenia


Inne potrzebne rzeczy – trójkąt,  koło zapasowe z oprzyrządowaniem oraz gaśnicę  - zakupiłam razem z autem.




Nie miałam za to apteczki pierwszej pomocy. Niestety, nasze przepisy nie wymagają jej posiadania. Choć z drugiej strony narzucają obowiązek udzielenia pomocy osobom poszkodowanym. Teraz, z punktu widzenia osoby po porządnym kursie udzielania pierwszej pomocy przedmedycznej, uważam, że powinniśmy w tym względzie dorównać standardom zachodnim, gdzie apteczka jest wymaganym i standardowym wyposażeniem każdego samochodu.


Efekt jest taki, że musimy udzielić pierwszej pomocy – ale nie mamy czym.


Nie jestem wyjątkiem od tej reguły. Od zakupu auta minęły 3 lata, a dopiero teraz zabrałam się za kompletowanie apteczki. Z drugiej strony lepiej późno, niż wcale. A dodatkowo mam nadzieję, że mimo wszystko nigdy nie będę musiała wykorzystać ani jej zawartości, ani wiedzy nabytej na kursie I pomocy.




Trochę poniewczasie zorientowałam się, że zrobiłam błąd, kupując apteczkę w jednej z sieciówek. Owszem, koszt minimalny. Ale i zawartość apteczki w zasadzie zerowa.

Za cenę 5,99 zł otrzymałam:
  •   plastikową apteczkę samochodową w kolorze czerwonym
  • 1 plaster wodoodporny 72 mm x 19 mm
  • 1 plaster wodoodporny 72 mm x 25 mm
  • 1 opaskę dzianą podtrzymującą 4 m x 5 cm
  • 1 agrafkę
  • 1 instrukcję pierwszej pomocy


Nie miałabym jak udzielić komuś pomocy, korzystając z jej zawartości. Bo te dwa plasterki i bandaż raczej na niewiele by się zdały.


Aha, rękawiczki dodałam już z własnych zapasów.







Trochę poszperałam na różnych stronach i znalazłam przykładowe wyposażenie apteczki. Do każdej pozycji dodałam orientacyjny koszt zakupu danego produktu w aptece.

Zgodnie z różnymi wytycznymi i normami (w tym Unii Europejskiej), apteczka samochodowa powinna zawierać:
  •  1 szt. opatrunek indywidualny G – 2 zł
  • 1 opak. plastry 10x6 cm (8 szt.) – 10 zł
  • 1 szt. plaster 500x2,5 cm – (tzw. przylepiec) – 5 zł
  •  2 szt. opaska elastyczna 6 cm – 2 zł
  • 3 szt. opaska elastyczna 8 cm – 3 zł
  • 3 szt. kompres 10x10 cm – 1 zł
  •  2 szt. chusta trójkątna – 7 zł
  • 1 szt. nożyczki 14,5 cm – 15 zł
  •  4 szt. rękawice lateksowe – 1 zł
  • 1 szt. koc ratunkowy 160x210 cm – od 8 do 20 zł
  •  1 szt. instrukcja udzielania pierwszej pomocy


W żadnej internetowej aptece nie znalazłam::
  • 2 szt. chusta opatrunkowa 40x60 cm
  • 1 szt. chusta opatrunkowa 60x80 cm
  • 3 szt. opatrunek indywidualny M


Myślę, że chusty opatrunkowe można zastąpić zwykłymi chustami trójkątnymi – czyli mieć ich łącznie 5 sztuk. A opatrunek indywidualny – zwiększyć ilość kompresów gazowych i opasek dzianych.


Dodatkowo warto zakupić:
  • bandaże/opaski dziane – około 0,50 - 1 zł za sztukę
  • środek dezynfekujący (np. jodyna) – 2 zł
  • ustnik do wykonania sztucznego oddychania metodą usta-usta – 12 zł, lub maseczka do sztucznego oddychania – około 3 zł
  •  agrafki – 2 zł za zestaw krawiecki


Przyznaje, że osobiście zwiększyłabym ilość kompresów gazowych jałowych i niejałowych, i dodałabym ze 2 opakowania gazy jałowej i niejałowej – każde opakowanie to koszt około 1,5 zł.


Całkowity koszt wyposażenia apteczki to minimum 60 zł. Za cenę od około 25 zł wzwyż można zakupić apteczki z wyposażeniem zgodnym ze standardem obowiązującym w Unii Europejskiej – norma DIN 13164. Po własnym przykładzie mogę Was zapewnić – kupujcie gotowe apteczki z pełnym wyposażeniem. Naprawdę warto. A pozostałe drobiazgi dokupicie we własnym zakresie.

Życzę, abyście nigdy nie musieli/musiały korzystać z zawartości apteczek samochodowych.

niedziela, 4 maja 2014

Przepis na ciasto kruche z sernikiem

Niedzielna południowa kawa nie może obyć się bez dodatku czegoś słodkiego. Ponieważ na Święta Wielkanocne miałam w planach większą ilość sernika, zakupiłam zapas mielonego sera twarogowego. Niestety, plany uległy zmianie i wykorzystałam tylko jedno z dwóch wiaderek sera. Dziś stwierdziłam, że wykorzystam zapasy i upiekę sernik na kruchym spodzie. Do zrobienia kruchego ciasta wykorzystałam przepis znaleziony w jakiejś gazecie. Jest bardzo prosty i nie wymaga użycia robota kuchennego ani nawet siekania nożem. Sam sernik od kilku lat robię na podstawie ‘Sernixa’ Dr.Oetkera. Z jedną zmianą – zamiast 750 g sera, dodaję 1 kg (czyli tyle, ile jest w wiaderku).

SERNIK NA KRUCHYM SPODZIE

Kruche ciasto (bardzo proste)
·         80 g masła
·         1 żółtko
·         50 g cukru (około ½ szklanki)
·         150 g mąki pszennej (trochę mniej niż 1 ½ szklanki)
Sernik




















Wierzch
·         1 białko
·         2-3 łyżki cukru


Wykonanie:

Kruche ciasto:

Składniki na kruche ciasto wkładamy do miski i ugniatamy do uzyskania kulki ciasta.

Początkowo wszystko wygląda tak, jakby nigdy nie miało się połączyć w jednolitą masę, ale po kilku minutach składniki łączą się ze sobą.
Jeśli nie używamy robota kuchennego, tylko mieszamy składniki ręką, to masło powinno być miękkie.

Kruche ciasto wymaga schłodzenia, więc wkładamy je do lodówki co najmniej kilka minut. Włożone do zamrażalnika może spokojnie poleżeć tydzień, tylko przed wykładaniem do foremki należy wyjąć je odpowiednio wcześnie, by przestało być zamrożoną bryłą.

Sernik
Zgodnie z opisem na ‘Sernixie’

Ubite na pianę białka dodajemy na końcu, delikatnie mieszając łyżką.

Wierzch
Białko, które zostało ze składników do ciasta kruchego, ubijamy na sztywną pianę. Dodajemy cukier i jeszcze chwilę miksujemy.

Formę wykładamy papierem lub smarujemy tłuszczem i osypujemy bułką tartą. Na tak przygotowaną blachę kruszymy ciasto i uklepujemy, aby uzyskać spód o mniej więcej jednakowej grubości. Wylewamy masę serową i delikatnie wygładzamy. Na wierzch wylewamy białko ubite z cukrem. Także delikatnie wygładzamy, aby pokryło całą powierzchnię ciasta.

Pieczemy około 50 minut w piekarniku nagrzanym do 170 st. C.

Po upieczeniu zostawiamy w wyłączonym piekarniku, z uchylonymi drzwiczkami, na kilkanaście minut. Dopiero potem wyjmujemy i studzimy w niższej temperaturze.


Smacznego J

piątek, 2 maja 2014

Gitara i tematy pokrewne - czyli czego słucham drugi dzień

Podobno na portalach społecznościowych panuje moda na zdjęcia z gitarą. I wcale nie oznacza to, że osoba fotografowana umie grać. Nawet kilku akordów. Przynajmniej tak twierdzi kilka demotywatorów.
Nie wiem, jak ja się wpisuje te klimaty, bo fotek z gitarą, zrobionych na przestrzenie 10 lat, mam może kilka sztuk. I kilka akordów zagram. I nie tylko akordów. Ale ja ciągle nie o tym ;)


Zamiast mojej ‘sweet foci’ z gitarą, przedstawiam Wam samego ‘Stefana’ – mój czarny akustyk



Wczorajszy dzień wykorzystałam na absolutne lenistwo. Sporo czytałam, napisałam trzy posty na blog pociagdoczytania, robiłam zdjęcia, przeprosiłam się z gitarą… Ogólnie nic produktywnego, ale za to sprawiającego dużo przyjemności. I cały czas towarzyszyła mi muzyka. Od wczesnego poranka do późnej nocy prawie cały czas słuchałam tego człowieka. Zwykle nie przepadam za coverami, bo naprawdę niewiele jest takich, o których można powiedzieć  ‘jest ok.’. Ale Peter Hollens nie śpiewa tylko ‘ok.’. On za pomocą tylko własnego głosu (i czasem z towarzystwem skrzypiec) nagrywa sekcję wokalną, chórki i podkład muzyczny. Często jest to ponad 100 połączonych ze sobą nagrań. Tego nie da się opisać, to trzeba posłuchać. Niech za rekomendację wystarczy to, że niezależnie, który z 77 filmów włączycie, to ciarki po plecach chodzą. Zresztą posłuchajcie sami.


Do odkurzenia gitary zmobilizował mnie inny kawałek. Elektryka nie posiadam, choć miałam okazję pobrzdąkać na użyczonym (dzięki D. :)). Ale po odsłuchaniu tego nagrania mam ochotę zajrzeć do sklepu muzycznego. A co tam, najwyżej poznam wszystkich sąsiadów ;)



Znęcam się nad ‘Ciszą’ Kamila Bednarka. Niby nic trudnego, raptem 4 akordy na krzyż (no dobrze, przyznam się, że barowy h wzbudza moją niechęć). Za to wyuczenie się bicia zajęło dobre 10-15 minut. Teraz zastanawiam się, jak to połączyć ze śpiewem. Bo jak na razie wygląda to tak, że ręce sobie, a gardło sobie ;)