Książki

czwartek, 13 listopada 2014

STOP zwolnieniom w WFu - a może najpierw zastanówmy się nad przyczyną niechęci do WFu?

Po przeczytaniu tego posta u Panny M postanowiłam także napisać, co kojarzy mi się z lekcjami wychowania fizycznego. Zapraszam do lektury.


Zastanawiałam się, jakie mam wspomnienia z lekcji WF-u. Wspominałam czasy podstawówki, liceum i szkoły policealnej (na studiach WFu już nie miałam). Każdy etap był inny, ale łączyło je jedno - z wielkim trudem przypominałam sobie jakiekolwiek pozytywne sytuacje. Za to tych negatywnych wspomnień mam na pęczki, zwłaszcza z okresu szkoły podstawowej. Później było już lepiej, co nie zmienia faktu, że zniechęcona doświadczeniami, nigdy już za szczególnie nie polubiłam się z aktywnością fizyczną.

Nie lubiłam sposobu, w jaki były prowadzone zajęcia, a także kryteriów oceniania. Bo i u mnie były teksty 'jeśli będziesz się starać, to dostaniesz dobrą ocenę', a na koniec okazywało się, że i tak ci, którzy jeździli na zawody i chodzili na SKS, mieli 5+, a moje starania i zaangażowanie oceniano na 3. I tłumaczono, że przecież nie może być tak, że 5 ma ktoś, kto bije rekordy na 100 metrów, jak i ktoś, kto w biegu przełajowym dociera do mety ostatni.

W szkole podstawowej miałam chyba 4 godziny WFu tygodniowo. W młodszych klasach najczęściej mielismy typową gimnastykę ogólnorozwojową. Pamiętam coś w rodzaju zawodów - bieg między pachołkami, przełożenie szarfy, fikołki, chodzenie jak pająk, skoki żabką itp. Ponieważ wynik zawodów był wypadkową szybkości i zwinności przynajmniej 8 osób, to nawet lubiłam te ćwiczenia. Gorzej było, gdy zaczęły się gry zespołowe - siatkówka i koszykówka. Pamiętacie wybieranie druzyn? Grupa ustawiała się w rzędzie, nauczyciel wybierał 2 kapitanów, którzy po kolei kompletowali druzynę. Na końcu zostawały osoby, które były najsłabsze z WFu. Nigdy nie byłam wybierana ostatnią, ale też nigdy nikt się o mnie w drużynie nie bił. Ale i tak nie wspominam tego dobrze.

Poza tym sporo biegaliśmy. Nienawidziłam tego ;) Naprawdę, bieganie było najgorszą dyscypliną sportową, z jaką miałam do czynienia w szkolnych czasach. Teraz wiem, że podstawowym problemem był mój totalny brak kondycji. I wiedzy, jak tą kondycję spokojnie poprawić. A wystarczyłoby przez kilka tygodni pobiegać po kilkanaście minut dziennie, i nie miałabym takich problemów na WFie. Lub podpowiedzieć trening typu "bieg 30 min w 10 tygodni". Tylko nikt mi o tym nie powiedział. Tak sobie myślę, że nauczyciel wymagał od nas pewnych wyników, ale zapomniał o jednym - niektórzy z uczniów (np. ja) nie wiedzieli, jak inaczej niż na WFie polepszyć nasze wyniki. Nie podpowiedział, co i jak ćwiczyć. Teraz stron z przeróżnymi treningami jest w internecie tysiące, ale 20 lat temu mogłam co najwyżej iść do szkolnej biblioteki. Szczerze wątpię, by były w niej lektury, które pomogłyby mi w podniesieniu wyników sportowych.


Najgorsze wspomnienie? Minęło tyle lat, a mnie do dziś robi się gorzej na wspomnienie pewnej lekcji. Na sali gimnastyczne były chyba 2 lub 3 klasy - zarówno chłopaki jak i dziewczyny. Dziewczyny miały zrobić pewne ćwiczenie - z rozbiegu odbić się od trampoliny i wskoczyć na skrzynię, lądując na niej w kucki. Oczywiście nie każdemu się to udawało. Ale takiego lądowania, jakie zrobiłam, żadnej się nie udało ;) Zdaje się, że 'prawie' wskoczyłam na skrzynię. Tylko jak wszyscy wiemy 'prawie' robi dużą różnicę. Nie wiem już, czy nie złapałam równowagi na skrzyni, czy odbiłam się za słabo i zachaczyłam o jej kant stopami. Fakt jest taki, że przeleciałam z impetem przez skrzynię, lądują boleśnie na cienkim materacu. Tak naprawdę nie bolał sam upadek, za to rechot towarzytwa siedzącego na ławkach (głównie chłopaków) słyszę do dziś. Koszmar. 
Chyba dlatego nie lubię żadnych grupowych zajęć sportowych, siłowni itp. Publiczność podczas uprawiania sportu strasznie mnie denerwuje.

Coś, co bardzo lubiłam na WFie w podstawówce? Ogólnorozwojową gimnastykę. Lubiłam ćwiczyć stanie na rękach (byłam w tym naprawdę dobra), także robiłam świetny mostek. Bez większych problemów nauczyłam się robić coś w stylu fikołków, czyli wmyk i wymyk (jakoś tak to się nazywało fachowo). Rewelacyjnie poszło mi na treningu skoków wzwyż. Z całej grupy zostałam wśród 3 najlepszych :) Niestety, na tej jednej lekcji się skończyło. A może gdybym miała możliwość potrenować skoki częściej, okazałoby się, że jednak jestem całkiem dobra z WFu? Niestety, nie dano mi takiej możliwości...

Dość obojętnie podchodziłam do siatkówki - nie byłam w niej ani specjalnie dobra, ale też i tragiczna nie byłam. Umiałam poprawnie zaserwować, choć bez ścinania. Nieźle obierałam i podbijałam piłkę. Tylko w atakach byłam słaba. Koszykówki nie trawiłam. Może dlatego, że jest to już mocno dynamiczna gra, często kontaktowa, a ja już wtedy nosiłam okulary, co przeszkadzało w grze. Teoretycznie powinnam je byłą zdejmować na boisku, ale wtedy już nic nie widziałam, więc równie dobrze mogłam wcale nie grać.

Skończyła się podstawówka i poszłam do liceum. Nowe towarzystwo, nowi nauczyciele. Było fajnie, bo liceum miało malutką siłownię. Lubiłam treningi na niej, a najchętniej okupowałam orbitrek. Poza tym lubiłam ćwiczyć na atlasach i innych przyrządach. Niestety, tych zajęć było niewiele. Częściej miałyśmy gimnastykę (to na mniejszej sali), a na dużej grało się w siatkówkę. Gimnastyka była ok. Nauczyłam się robić poprawną jaskółkę (do dziś umiem ją ładnie wykonać). Lubiłam też ćwiczenia na równoważni. Choć nadal nie lubiłam biegania, to miło wspominam ćwiczenia startowania do sprintu z bloku. Od razu załapałam, że na początku rusza ta sama ręka i noga, co strasznie mi się spodobało. Ogólnie WF w liceum był wporządku. Może dlatego, że akurat u mnie w klasie nie było dziewczyn jeżdżących na zawody. Zresztą dla takich osób były dodatkowe zajecia SKS i ogólny dostęp do boisk i sali gimnastycznej po lekcjach. Dlatego my ćwiczyłyśmy raczej dla przyjemności, aby się trochę poruszać i wypocić stres. 

W szkole policealnej WF był tylko obowiązkowym zapisem w planie lekcji. Na pierwszym roku nawet na niego chodziłam, ale na drugim dałam sobie spokój. Nie dlatego, że był źle prowadzony, tylko dlatego, że był w piątek na ostatniej lekcji. Wolałam wrócić do domu około 12.00 i mieć wcześnie rozpoczęty weekend, niż wracać około 14.00. Niby nieduża różnica, ale jednak nie miałam weny na treningi. Sam WF wyglądał wtedy tak, że często ćwiczyłyśmy na dużym korytarzu przed salą gimnastyczną. Niezbyt komfortowo. Wszystko przez to, że szkoła miała za dużo klas, a do dyspozycji tylko jedną, dość małą salę gimnastyczną. To bolączka chyba wszystkich 'tysiąclatek'.

Aktualnie, gdy mam w pełni siedzącą pracę, doceniam te 3 obowiązkowe godziny WFu tygodniowo. Chciałabym się sama zmobilizować do przynajmniej takiego czasu ćwiczeń, co jest dla mnie teraz duzym wyzwaniem. Może gdyby te pierwsze, najwcześniejsze doświadczenia z WFem nie były tak negatywne, czułabym potrzebę regularnego uprawiania sportu do dziś dnia. Tylko jak poprawić te zajęcia, aby dzieci nie miały tak negatywnych wspomnień, jakie ja mam? W sumie nie wiem... Wyjście, które wydaje mi się najbardziej realne w realizacji, to wprowadzenie od samego początku zajęć typu fakultety. Czyli szkoła prowadzi zajęcia sportowe z kilku różnych dyscyplin (gimnastyka, bieganie, ping pong, piłka nożna, sztuki walki,...), a dzieci wybierają, na które zajęcia chcą chodzić. Oczywiście możemy budować kolejne boiska, sale gimnastyczne, baseny... I wysyłać na siłę cała klasę 3B na trening pływania. Tylko co nam po tym, jak dzieciaki zniechęcone narzuconą im na siłę dyscypliną sportu, jak naszybciej namówią rodziców na lewe zwolnienie lekarskie. A obiekty sportowe będą stać puste.

A tak na zakończenie, to czy Ty, dorosły czytleniku, chciałbyś, aby ktoś kazał Ci trenować dyscyplinę, której nie lubisz?


P.S. Może to drobiazg, ale DZIAŁAJĄCE natryski w szatniach naprawdę mają wpływ na chęć do treningu, bo w końcu kto lubi siedzieć spocony po porannym WFie przez kolejnych 6-7 lekcji?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz